piątek, 25 grudnia 2009

Rtęć


Na równi mawia się, że światem rządzi przypadek z tym, że w życiu nic nie dzieje się przez przypadek. Im bardziej sama się nad tym zastanawiała tym bardziej nie wiedziała pod czym podpisać się obiema rękami.
Nie była umysłem ścisłym, odkąd sięgała pamięcią, to humanistyka była jej mocną stroną, dlatego powinna wierzyć, że to jednak przypadek ale zamiłowanie do rzeczy niezbadanych popychało ją ku drugiej opcji – w życiu nic nie dzieje się przez przypadek. I tego będzie się trzymała.
Przez ostatnie lata, rok po roku, pozwalała, żeby chityna coraz szczelniej budowała pancerz, który skutecznie bronił dostępu do jej wnętrza. Tak było łatwiej. Nie musiała angażować emocji, przez co o tyle łatwiej było jej podejmować decyzje, z którymi wcześniej miała tyle kłopotów. Constans było jej ulubionym słowem. Żadnych huśtawek nastrojów, żadnych niedomówień, żadnych traum. Przewidywalność i klarowność sytuacji w każdej dziedzinie życia. Zaczęła nawet wierzyć w to, że nie potrzebuje nikogo, że jest samowystarczalna i tak silna, że przeżyje życie nie naruszając swojej, mimo wszystko delikatnej konstrukcji.
Im bardziej utwierdzała się w tym przekonaniu tym bardziej, fizycznie niemalże, czuła jak ten misternie budowany pancerz zaczyna ją uwierać. Tłumione przez lata emocje zaczęły szukać ujścia, rozpychając się nie zabudowanymi jeszcze szczelinami. Bez względu na to jak bardzo starała się ukryć przed całym światem swoje słabości , jej potrzeby jako zwykłej kobiety domagały się swoich praw.
To co kiedyś sprawiało jej taką radość, teraz schodziło na drugi plan. Nawet celebrowanie posiłków traciło swój urok, bo ileż można gotować dla siebie samej, za towarzysza mając najnowszej klasy telewizor. Początkowo delektowała się swoją samotnością, napawała brakiem ludzi wokół siebie. Pławiła się w ciszy, zapachu kadzideł, pełnej wody wannie i ogromnym łóżkiem, na którym okręcała się w ciepły pled i sącząc gorące, aromatyczne kakao, zanurzała w lekturze Dostojewskiego, Puzo czy Nabukowa. Czasami tylko odpływała myślami do chwil, kiedy ktoś przy niej był. Szybko jednak odganiała te myśli, żeby nie popaść w melancholijną zadumę, której przecież nie znosiła. Nie mogła przecież dopuścić do sytuacji, żeby w jej hermetycznym świecie pojawiła się jakakolwiek rysa.
Już dawno podjęła decyzję, że chce być sama. Raz już kochała, tak bardzo, że kiedy to się rozpadło nie potrafiła się z tego pozbierać przez dobre dwa lata. Wracała myślami, porównywała. Stała się wrakiem bez perspektywy, bez nadziei na jutro, bez marzeń. Była jak kokon, który już dawno został opuszczony wielobarwnego motyla. Wtedy zdecydowała, że już nigdy nie pozwoli na to, żeby ktoś ją skrzywdził. Poznawała mężczyzn, wiedząc od pierwszego momentu, że nie zostaną w jej życiu. Budowała mur nie do przebicia a im bardziej ktoś się starał, żeby to zrobić , tym bardziej ona stawała się wyrafinowaną ekonomistką. W mgnieniu oka potrafiła zrobić bilans zysków i strat i tak samo szybko podjąć decyzję o dywersji. Stała się uciekinierem doskonałym, zaprawionym w boju, nie do wytropienia. Znikała z czyjegoś życia, tak szybko jak się w nim pojawiła, nie zostawiając żadnych złudzeń. Nigdy i nikomu. Z niedowierzaniem słuchała opowieści swoich znajomych, które przy sobotniej kawie z rumieńcem na twarzy opowiadały o swoich ukradzionych nocach z byłymi chłopakami, narzeczonymi i im podobnymi. Napawało ją to odrazą. Stanie w rozkroku między przeszłością a przyszłością , w otwartych drzwiach mogło zakończyć się tylko zapaleniem płuc, a w najlepszym przypadku cieknącym nosem. Ona zatrzaskiwała za sobą każde drzwi, które zamykały jakikolwiek rozdział jej życia. Do tego nie było powrotu, zawsze było tylko jutro. Uchylanie furtki nie mogło przynieść niczego dobrego.
Czas zrywał pożółkłe kartki z kalendarza, monotonnym ruchem, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, gojąc rany i łagodząc stężałe od zaciśniętych zębów rysy twarzy. Nie było już w niej złości, a o dawnych czasach przypominały tylko bielejące blizny, które nie przynosiły już bólu. Ale serce wciąż było tylko mięśniem napędzającym cały organizm, nie miało w sobie nic z poetyckich psalmów, nie drżało, nie zamierało, nie biło szybciej.


Wrześniowy piątek miał nie różnić się niczym innym od piątków sierpniowych, lutowych czy nawet marcowych, choć pewnie koty miały inne zdanie. Założyła ulubione rurki, czarną koszulę, nogi wsunęła w czerwone szpilki , dołożyła cieniutki czerwony pasek, raz jeszcze pociągnęła usta blyszczykiem i puściła do siebie oko w łazienkowym lustrze.Zamówiła taksówkę. Chwilę potem rozkoszowała się feerią barw świecących neonów z 24 piętra w centrum miasta. Podeszła do barku, nalała sobie białego wina.
Ich wzrok spotkał się na moment po tym, jak wszedł do mieszkania. Poczuła coś, co bardziej ją przeraziło niż zdziwiło. Nerwowo przełknęła ślinę a to samo serce, jeszcze przed sekundą, od miesięcy , bijące miarowo,swoim niezmąconym rytmem, podeszło jej do gardła.Nie pamiętała wiele z tego wieczoru, nie, nie dlatego, że wino mąciło jej umysł. Nie pamiętała, bo mieszanka endorfin i adrenaliny, które wytrąciły się tej nocy w mózgu, zdaje się, że oparami uśpiły logiczne myślenie i zdolność kojarzenia faktów. Chłonęła jego urok i zapach. Wierzyła w jego dobro i magię. Patrząc na niego, zaczynała tęsknić za czymś, co kiedyś utraciła. Nie mogła wiedzieć jeszcze co to było, ale wierzyła, że się dowie. On jej to powie. Powie w odpowiednim czasie.
Tamtego wieczora, zauważyła ogromne pęknięcie w jej pancerzu, kawałki zlepionej chityny odpadały jeden po drugim, zaśmiecając jej uporządkowane, samotne życie. Zbierała je i misternie próbowała przytwierdzać na swoje miejsce, ale nie mogła znaleźć odpowiedniego spoiwa, przez co była coraz bardziej roztargniona i zdezorientowana. Nie potrafiła walczyć ze swoją naturą, każdy centymetr jej ciała i duszy krzykiem domagał się uwolnienia od tej farsy, którą sama przed sobą grała. Wiedziała, że ludzie są zwierzętami stadnymi, mimo, że przez ostatnie lata robiła wszystko, żeby to w sobie zabić.Okazało się, że była jak izotop rtęci, na który mogła zadziałać tylko odpowiednia mieszanka. On był tą mieszanką.

poniedziałek, 9 marca 2009

In the middle of nowhere


Mijały dni, tygodnie, miesiące, drzewa to zakwitały, to wydawały owoc, to zrzucały liście, po to, by za chwilę pokryć się srebrzystym szronem i udekorować fantazyjnymi soplami. Potem znów przychodziło słońce i gasiło krótki, ale jakże widowiskowy żywot skrystalizowanej wody.

Koło fortuny rozkręcając się do zawrotnej prędkości, niedbale rozrzucało wokół uroki i smutki, nie bacząc , co komu się należy. Zdawało się być znudzone tym wirowaniem a im bardziej było znudzone , tym szybciej się kręciło. Uwijając sie jak w ukropie, jednemu zabrało podupadający zakład fryzjerski, drugiemu maleńki lokal z usługami szewskimi, ale sadowiąc w to miejsce, i pana Krzysztofa, jegomościa z wąsem, który z każdej uwiecznionej na przyprószonym sepią zdjęciu twarzy, wydobywał to co najsubtelniejsze, i buńczucznego młodzieńca z jego nową dumą - sklepem z winami.

Każdego lata w betonowych donicach rozkwitały nowe kwiaty, pieczołowicie wybierane przez gospodarza domu i doglądane przez niego każdego dnia a krawężniki uśmiechały się garniturem nowych, wybielonych zębów. Każdego dnia było coś innego w tym miejscu, dało się to zauważyć nawet biegnąc pędem do autobusu 145, który jako jedyny zaglądał do tego miejsca, a i on raz byl Ikarusem,a raz dumnie wyprężonym Solarisem.

Wszystko gnało na złamanie karku w pogoni za utraconym czasem, uciekając przed wyrzutami sumienia albo dla samego tylko gnania, żeby nie zginąć w tłumie pedzących jeszcze szybciej.

W tym sprinterskim kalejdoskopie niesposób bylo zauważyć jednej stałej.

Siedział tam zawsze, bez względu na porę dnia,musiał mieć dom, ale nigdy nawet nie pomyślała, żeby go o to zapytać.

Właściwie nie wiedziała dlaczego czasem mu pomagała, nie znosiła przecież czepliwych, ziejących z trzewi przetrawioną wódą zipów, ale on był inny, pokorny, grzeczny, wstydliwy?

Nigdy nie poprosił jej o pieniądze, siedział na tej swojej przetartej derce, ułożonej na kilku warstwach tektury i tylko czasami podnosił wzrok, po to, żeby natychmiast go spuścić, tak jak może to zrobić tylko ktoś proszący o jałmużnę.

Zawsze zaczynał tak samo, bez względu na to do kogo mówił, jakby wyczuwając każdego przechodnia, że zostanie zignorowany:

- Nie chcę pieniędzy.... Czy mógłbym poprosić o konserwę albo włoszczyznę?

Chyba działało, na nią na pewno, ale na innych też, często, kiedy robiła zakupy na kolację, obok niego leżała już pokaźna sterta wiktu. Bułka paryska, główka kapusty,liściasta herbata, herbatniki i południowy owoc.

Nigdy nie przestawał prosić, nawet jeśli tym, co nazbierał można juz było przygotować naprawdę godziwy posiłek. Wtedy ją złościł. Myślała - całą rentę czy inną emeryturę wydaje na chlanie , po to, żeby później prosić się o jedzenie, odwracała wtedy szybko głowę i przyspieszała kroku,liczyła, że może nie zdąży zapytać, ale on pytał, nawet jeśli mogły to usłyszeć już tylko jej plecy.

W duchu obiecywała sobie,że przestanie litować się nad nim, ale nie miała pomysłu skąd wziąć wędkę, uspokajając więc wyrzuty sumienia, które raz po raz dawały o sobie znać, podrzucała mu rybę.

Czasem w duchu stroiła sobie żarty, licząc kolejny schodek po którym wchodziła i otwierając tylko usta udawała, że mówi zamiast niego... - Nie chcę pieniędzy....

Przywykła do jego widoku, jedynego stałego elementu tego osiedla, zaczynała go traktować jako jedyną, pewną rzecz, która bez względu na tempo otoczenia dalej zachowuje stoicki spokój, pokorę i służalczą postawę, właściwie to dodawał jej otuchy, kiedy zaraz po przebudzeniu wyglądała przez okno, a on już był na swoim papierowym posterunku - ostatni bastion, którego nie dotyczył wyścig z czasem.

I znów przychodziła wiosna, za nią pospiesznie dreptało lato, poganiane przez nadchodzącą jesień i znów dostojna zima. Ostatnimi laty coraz bardziej sroga i bezlitosna.

Obudziła się jak zwykle i jak zwykle wyjrzała przez okno i jak zwykle on tam był. Od razu poprawił jej się humor.

Trzeci schodek, zawadiacko uśmiechnęła się do siebie, otworzyła usta, żeby za niego powiedzieć jego wyuczoną kwestię, ale nie usłyszała jej, mimo, że słyszała ją setki razy. Zwolniła...Uśmiech znikł z jej ust. Drugi schodek, znów otworzyła usta i znów nic nie usłyszała.

Pierwszy raz podeszła do niego tak blisko. Na jego twarz spadł płatek śniegu.

Nie topniał.

Samotność w sieci


Podobno słowa napisane lub wypowiedziane mają większą moc, sprawdziłam - to prawda. Kiedy myślisz, że ktoś jest SAUBLÖDI GRUSIGI DRÄCK SCHWUCHTEL.......nikogo tym nie obrażasz, ale kiedy to powiesz, raz na zawsze zapomnij, że ten ktoś Cię znał. Jeśli kogoś kochasz, ale tego nie powiesz głośno, gotów jest pomyśleć, że jest Ci obojętny i przejdzie obok.

Jesteśmy ofiarami cywilizacji, smsy, maile, komunikatory pozbawiły nas możliwości prawdziwej komunikacji. Wracamy do domu, zmęczeni, bez sił i naszym najlepszym rozmówcą okazuje się telewizor ( nie byle jaki najczęściej), skrzynka w Outlooku, czy inny wirtualny świat..

Diabli wzięli nerwowe dreptanie od okna do okna w wyczekiwaniu na Pana Tadka- posłańca wieści z papierowymi słowami zamkniętymi w kopercie, ze znaczkiem uwieczniającym warszawską Syrenkę czy innego kolorowego motyla, diabli wzięli drżące ręce, nieporadnie rozrywające kopertę. Diabli wzięli długopisy, papeterię, skrapianie listu perfumami, wkładanie zaschniętego bratka, kaligrafowanie każdej litery.Diabli wzięli osobistość, emocje, wysiłek, żeby list był wyjątkowy.

"Send" - i po sprawie, dwie minuty później "wyślij/odbierz"


Kiedy dwa lata temu porządkowałam dom moich rodziców natknęłam się na pudeło po butach, w środku znalazłam przepiękne pakunki przewiązane czerwoną wstążką i zalakowane kroplami wosku z czerwonej świecy, była nawet pieczęć, stare, metalowe 20 zł odciśnięte w zaschłej parafinie. To było 500 listów moich rodziców do siebie z okresu narzeczeństwa, trzymam je.. Kiedy porywa mnie wirtualny świat pudełko z tysiącem zaklętych słów sprowadza mnie na ziemię

czwartek, 5 marca 2009

Testosteron

Gdyby tak się zdarzyło, że znalazłszy na plaży magiczną lampę oklejoną jeszcze mokrymi ziarenkami piasku i po jej potarciu, zgodnie z szablonem każdej szanującej sie bajki o Alladynie, miałabym jedno życzenie, zdecydowałabym, że jeden dzień chciałabym być mężczyzną. A żeby było jak najbardziej zabawnie, chciałabym być zagorzałym kibolem z " Żylety"
Powodów jest kilka.
Po pierwsze primo:
Żeby w duszy zagrał mi ten religijny nieomal fanatyzm wyznawany na cześć najczęściej dwudziestu dwóch nóg, biegnących, czasem turlających się i ciągnących za lepiącą koszulkę po to tylko, żeby dogonić ten pozszywany z białych łatek kawał napompowanej skóry. Który zresztą przed chwilą został wykopany przez ich zawodnika z przeciwległej strony boiska!Może wtedy dotarłoby do mnie, co kryje się w duszy mężczyzny, który przed meczem czterdziestoośmioligowej drużyny, popada w pewien rodzaj katatonii li tylko po to, żeby kilka sekund później, (czasem niestety też dłuuuuuuuugich minut), zerwać się z zajętego już wcześniej szezlonga, czy innej amerykanki i ze zwierzęcą chucią , jakiej próżno wyczekiwać w ekstatycznym uniesieniu z żoną z hydrantem na głowie, wyryczał:
-Kuuuuuuuuurwa, gdzie podajesz chuuuuuujuuuuu!!!???????!?!
I z jeszcze bardziej zdziwioną miną, zapytuje oto, z boku siedzącego kumpla dzierżącego Lecha lub innego Krakowiaka:
-Widziałeś? Widziałeś kurwa co zrobił?? Widziałeś kurwa?
Sądząc po minie, kolega widział, ale jest nie mniej zdziwiony i do spółki porykuje złowieszczo.
Po drugie primo:
Odziałabym się w nylonowy dres marki Abidas czy inny Najk, powiesiłabym sobie osiemnaście i pół kilo łancucha, wbiłabym się w betę i z rykiem silnika i rozdzierającym tapicerkę skowytem głośników podjechała na stację benzynową po gaz , no bo przecież po co? I raz bym zaszalała:
- Za dwie dychy!!
A po trzecie primo:
Podrapałabym się po jajach.

Zaraz, zaraz ,nie mówiłam na początku, że chciałabym być jeden dzień mężczyzną?
To czemu napisałam o pantofelku?

Trybik

Gdyby tak mózg, zamiast swojego zestawu neurytów, nefrytów, synaps i kolbek nagle musiał zostać ograbiony z tych dobrodziejstw a w zamian za to, dostałby stary, poczciwy zestaw trybów, nie trzeba byłoby główkować, czy ktoś myśli czy nie. Mniej lub bardziej płynny zgrzyt z czaszki mógłby to dekonspirować. A jakaż cisza by nastała w większości domostw..

wtorek, 3 marca 2009

Mgła

Lubiła ten przyjemny półmrok o poranku, jego odcień sugerował, że blokowisko oblepia gęsta mgła. Uchyliła okno, pozwoliła na ekspansję tego kłębowiska kropel do jej mieszkania. Mgła nie czekała na zaproszenie, śmiało, bez żenady, włożyła głowę, rozejrzała się ciekawsko, a potem z łatowścią zaczęła przeciskać swoje bezkresne ciało do jej sypialni. Spowiła stojącą pod oknem komodę i zaczęła wulgarnie rozkładać się na łóżku, eksponując każdy kawałek jej wodnistego ciała.
Patrzyła na nią z zakłopotaniem ale i podziwem, z jaką łatwością zagarnęła jej terytorium.
Niemy przeciwnik pokonał jej zasieki, nawet na nią nie patrząc.
Na wszystko jest sposób.

poniedziałek, 2 marca 2009

Złodziej ciała


Nie lubiła tej dzielnicy, każdego dnia przechodząc nieopodal ściętego konara jakiegoś kilkudziesięcioletniego klonu odwracała się za siebie na krok przed zakrętem, żeby upewnić się, że na całym pokonanym juz odcinku nikt nie idzie za nią, miała wtedy gwarancję, tak przynajmniej wtedy myślała, że pozostały odcinek drogi pokona już nieniepokojona przez nikogo.

Nie lubiła też tego sklepu na rogu, pamiętająca czasy PRL-u lada, na półkach misternie rozciągnięta cerata ,przypięta od spodu metalowymi pineskami i zawsze ta sama Pani Teresa.

Czerwone policzki , trudno powiedzieć, czy przez popękane naczynka, czy ze zwykłego przepicia, mętny wzrok i ten sam zobojętniały wyraz twarzy.

Ale bułki miała najlepsze.

Najbardziej jednak nie lubiła tego mężczyzny, właściwie nie wiedziała dlaczego, może to ta woda kolońska , która powodowała u niej wywracanie się trzewi, dopiero co zresztą obudzonych , czy ten wzrok, który powodował u niej napięcie mięśni i gęsią skórkę.

Z czasem zaczynała rozumieć tę część ciągle nie jej miasta. Zaczynała się czuć coraz pewniej a i konar obok którego dalej, dzień po dniu przechodziła ,złagodniał i teraz nie był już tak nieprzyjazny, teraz rozciągał się leniwie niczym kot wzdłuż jej codziennego szlaku.

Zdarzało jej się nawet ukradkiem puścić mu oczko.

Po zimie przyszła wiosna, ta sama, która podnosiła poziom endorfin i powodowała szybsze krążenie krwi i ta sama która usypiała czujność..

Upadła twarzą w błoto, miała wrażenie, że złamała wskazujący palec ręki, ale to było tylko przytłumione przebłysk, bardziej dokuczliwy był tępy ból w potylicy,rozchodzący się promieniście po całej glowie i spływający po karku dziwnym rodzajem ciepła,potem poczuła szarpnięcie, ale nie mogła go zlokalizować,nagle wszystko ucichło....

Kolejny kadr to przeraźliwy ziąb i cuchnący żądzą oddech, przerywany jakimiś ledwo przez nią słyszalnymi, pojedynczymi słowami..

Doczekałaś się.....Cięcie.. Ku...... wal..........sta....

W tych momentach kiedy odzyskiwała przytomność próbowała się bronić, właściwie nie wiedziała , czy broni się naprawdę, czy tylko mózg projektuje chęć walki. Zwymiotowała.

Poczuła się błogo, ból zaczął ustępować torując drogę nowemu odczuciu, spróbowała otworzyć oczy, powieki były ciężkie i nie poddawały się woli ich choćby poruszenia.

Wokół niej unosił się zapach lizolu i spirytusu salicylowego, chciało jej się pić..

Kilka dni później wiedziała co się stało, policyjne procedury nie mają w sobie nic ze sztuki dyplomacji, nie dali jej nawet dobrze odpocząć.

-Proszę sobie przypomnieć choćby najmniejszy szczegół, na pewno coś pani widziała coś, co może się okazać kluczowe.

Ale nie widziała, i im bardziej się skupiała, tym bardziej przypominała sobie smak błota w ustach i słyszała niemy krzyk rozpaczy. Odtwarzała klatka po klatce, sekunda po sekundzie,niewiele dało się z tego ulepić, co doprowadzało ją na skraj wyczerpania psychicznego. Przy którymś przesłuchaniu zakręciło się jej w głowie , żołądek podszedł do krtani ulewając żółci i paląc przełyk....Po raz wtóry, ten sam zapach przywołał falę torsji.

Ostatni puzel, ostatni element układanki...


-------------------------------------------------------------------------------------------------


Art.197 kodeksu karnego , uwzględniając okoliczności łagodzące, wyrok 8 lat pozbawienia wolności. Do w/w przysługuje prawo apelacji.