
Na równi mawia się, że światem rządzi przypadek z tym, że w życiu nic nie dzieje się przez przypadek. Im bardziej sama się nad tym zastanawiała tym bardziej nie wiedziała pod czym podpisać się obiema rękami.
Nie była umysłem ścisłym, odkąd sięgała pamięcią, to humanistyka była jej mocną stroną, dlatego powinna wierzyć, że to jednak przypadek ale zamiłowanie do rzeczy niezbadanych popychało ją ku drugiej opcji – w życiu nic nie dzieje się przez przypadek. I tego będzie się trzymała.
Przez ostatnie lata, rok po roku, pozwalała, żeby chityna coraz szczelniej budowała pancerz, który skutecznie bronił dostępu do jej wnętrza. Tak było łatwiej. Nie musiała angażować emocji, przez co o tyle łatwiej było jej podejmować decyzje, z którymi wcześniej miała tyle kłopotów. Constans było jej ulubionym słowem. Żadnych huśtawek nastrojów, żadnych niedomówień, żadnych traum. Przewidywalność i klarowność sytuacji w każdej dziedzinie życia. Zaczęła nawet wierzyć w to, że nie potrzebuje nikogo, że jest samowystarczalna i tak silna, że przeżyje życie nie naruszając swojej, mimo wszystko delikatnej konstrukcji.
Im bardziej utwierdzała się w tym przekonaniu tym bardziej, fizycznie niemalże, czuła jak ten misternie budowany pancerz zaczyna ją uwierać. Tłumione przez lata emocje zaczęły szukać ujścia, rozpychając się nie zabudowanymi jeszcze szczelinami. Bez względu na to jak bardzo starała się ukryć przed całym światem swoje słabości , jej potrzeby jako zwykłej kobiety domagały się swoich praw.
To co kiedyś sprawiało jej taką radość, teraz schodziło na drugi plan. Nawet celebrowanie posiłków traciło swój urok, bo ileż można gotować dla siebie samej, za towarzysza mając najnowszej klasy telewizor. Początkowo delektowała się swoją samotnością, napawała brakiem ludzi wokół siebie. Pławiła się w ciszy, zapachu kadzideł, pełnej wody wannie i ogromnym łóżkiem, na którym okręcała się w ciepły pled i sącząc gorące, aromatyczne kakao, zanurzała w lekturze Dostojewskiego, Puzo czy Nabukowa. Czasami tylko odpływała myślami do chwil, kiedy ktoś przy niej był. Szybko jednak odganiała te myśli, żeby nie popaść w melancholijną zadumę, której przecież nie znosiła. Nie mogła przecież dopuścić do sytuacji, żeby w jej hermetycznym świecie pojawiła się jakakolwiek rysa.
Już dawno podjęła decyzję, że chce być sama. Raz już kochała, tak bardzo, że kiedy to się rozpadło nie potrafiła się z tego pozbierać przez dobre dwa lata. Wracała myślami, porównywała. Stała się wrakiem bez perspektywy, bez nadziei na jutro, bez marzeń. Była jak kokon, który już dawno został opuszczony wielobarwnego motyla. Wtedy zdecydowała, że już nigdy nie pozwoli na to, żeby ktoś ją skrzywdził. Poznawała mężczyzn, wiedząc od pierwszego momentu, że nie zostaną w jej życiu. Budowała mur nie do przebicia a im bardziej ktoś się starał, żeby to zrobić , tym bardziej ona stawała się wyrafinowaną ekonomistką. W mgnieniu oka potrafiła zrobić bilans zysków i strat i tak samo szybko podjąć decyzję o dywersji. Stała się uciekinierem doskonałym, zaprawionym w boju, nie do wytropienia. Znikała z czyjegoś życia, tak szybko jak się w nim pojawiła, nie zostawiając żadnych złudzeń. Nigdy i nikomu. Z niedowierzaniem słuchała opowieści swoich znajomych, które przy sobotniej kawie z rumieńcem na twarzy opowiadały o swoich ukradzionych nocach z byłymi chłopakami, narzeczonymi i im podobnymi. Napawało ją to odrazą. Stanie w rozkroku między przeszłością a przyszłością , w otwartych drzwiach mogło zakończyć się tylko zapaleniem płuc, a w najlepszym przypadku cieknącym nosem. Ona zatrzaskiwała za sobą każde drzwi, które zamykały jakikolwiek rozdział jej życia. Do tego nie było powrotu, zawsze było tylko jutro. Uchylanie furtki nie mogło przynieść niczego dobrego.
Czas zrywał pożółkłe kartki z kalendarza, monotonnym ruchem, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, gojąc rany i łagodząc stężałe od zaciśniętych zębów rysy twarzy. Nie było już w niej złości, a o dawnych czasach przypominały tylko bielejące blizny, które nie przynosiły już bólu. Ale serce wciąż było tylko mięśniem napędzającym cały organizm, nie miało w sobie nic z poetyckich psalmów, nie drżało, nie zamierało, nie biło szybciej.
Wrześniowy piątek miał nie różnić się niczym innym od piątków sierpniowych, lutowych czy nawet marcowych, choć pewnie koty miały inne zdanie. Założyła ulubione rurki, czarną koszulę, nogi wsunęła w czerwone szpilki , dołożyła cieniutki czerwony pasek, raz jeszcze pociągnęła usta blyszczykiem i puściła do siebie oko w łazienkowym lustrze.Zamówiła taksówkę. Chwilę potem rozkoszowała się feerią barw świecących neonów z 24 piętra w centrum miasta. Podeszła do barku, nalała sobie białego wina.
Ich wzrok spotkał się na moment po tym, jak wszedł do mieszkania. Poczuła coś, co bardziej ją przeraziło niż zdziwiło. Nerwowo przełknęła ślinę a to samo serce, jeszcze przed sekundą, od miesięcy , bijące miarowo,swoim niezmąconym rytmem, podeszło jej do gardła.Nie pamiętała wiele z tego wieczoru, nie, nie dlatego, że wino mąciło jej umysł. Nie pamiętała, bo mieszanka endorfin i adrenaliny, które wytrąciły się tej nocy w mózgu, zdaje się, że oparami uśpiły logiczne myślenie i zdolność kojarzenia faktów. Chłonęła jego urok i zapach. Wierzyła w jego dobro i magię. Patrząc na niego, zaczynała tęsknić za czymś, co kiedyś utraciła. Nie mogła wiedzieć jeszcze co to było, ale wierzyła, że się dowie. On jej to powie. Powie w odpowiednim czasie.
Tamtego wieczora, zauważyła ogromne pęknięcie w jej pancerzu, kawałki zlepionej chityny odpadały jeden po drugim, zaśmiecając jej uporządkowane, samotne życie. Zbierała je i misternie próbowała przytwierdzać na swoje miejsce, ale nie mogła znaleźć odpowiedniego spoiwa, przez co była coraz bardziej roztargniona i zdezorientowana. Nie potrafiła walczyć ze swoją naturą, każdy centymetr jej ciała i duszy krzykiem domagał się uwolnienia od tej farsy, którą sama przed sobą grała. Wiedziała, że ludzie są zwierzętami stadnymi, mimo, że przez ostatnie lata robiła wszystko, żeby to w sobie zabić.Okazało się, że była jak izotop rtęci, na który mogła zadziałać tylko odpowiednia mieszanka. On był tą mieszanką.
Nie była umysłem ścisłym, odkąd sięgała pamięcią, to humanistyka była jej mocną stroną, dlatego powinna wierzyć, że to jednak przypadek ale zamiłowanie do rzeczy niezbadanych popychało ją ku drugiej opcji – w życiu nic nie dzieje się przez przypadek. I tego będzie się trzymała.
Przez ostatnie lata, rok po roku, pozwalała, żeby chityna coraz szczelniej budowała pancerz, który skutecznie bronił dostępu do jej wnętrza. Tak było łatwiej. Nie musiała angażować emocji, przez co o tyle łatwiej było jej podejmować decyzje, z którymi wcześniej miała tyle kłopotów. Constans było jej ulubionym słowem. Żadnych huśtawek nastrojów, żadnych niedomówień, żadnych traum. Przewidywalność i klarowność sytuacji w każdej dziedzinie życia. Zaczęła nawet wierzyć w to, że nie potrzebuje nikogo, że jest samowystarczalna i tak silna, że przeżyje życie nie naruszając swojej, mimo wszystko delikatnej konstrukcji.
Im bardziej utwierdzała się w tym przekonaniu tym bardziej, fizycznie niemalże, czuła jak ten misternie budowany pancerz zaczyna ją uwierać. Tłumione przez lata emocje zaczęły szukać ujścia, rozpychając się nie zabudowanymi jeszcze szczelinami. Bez względu na to jak bardzo starała się ukryć przed całym światem swoje słabości , jej potrzeby jako zwykłej kobiety domagały się swoich praw.
To co kiedyś sprawiało jej taką radość, teraz schodziło na drugi plan. Nawet celebrowanie posiłków traciło swój urok, bo ileż można gotować dla siebie samej, za towarzysza mając najnowszej klasy telewizor. Początkowo delektowała się swoją samotnością, napawała brakiem ludzi wokół siebie. Pławiła się w ciszy, zapachu kadzideł, pełnej wody wannie i ogromnym łóżkiem, na którym okręcała się w ciepły pled i sącząc gorące, aromatyczne kakao, zanurzała w lekturze Dostojewskiego, Puzo czy Nabukowa. Czasami tylko odpływała myślami do chwil, kiedy ktoś przy niej był. Szybko jednak odganiała te myśli, żeby nie popaść w melancholijną zadumę, której przecież nie znosiła. Nie mogła przecież dopuścić do sytuacji, żeby w jej hermetycznym świecie pojawiła się jakakolwiek rysa.
Już dawno podjęła decyzję, że chce być sama. Raz już kochała, tak bardzo, że kiedy to się rozpadło nie potrafiła się z tego pozbierać przez dobre dwa lata. Wracała myślami, porównywała. Stała się wrakiem bez perspektywy, bez nadziei na jutro, bez marzeń. Była jak kokon, który już dawno został opuszczony wielobarwnego motyla. Wtedy zdecydowała, że już nigdy nie pozwoli na to, żeby ktoś ją skrzywdził. Poznawała mężczyzn, wiedząc od pierwszego momentu, że nie zostaną w jej życiu. Budowała mur nie do przebicia a im bardziej ktoś się starał, żeby to zrobić , tym bardziej ona stawała się wyrafinowaną ekonomistką. W mgnieniu oka potrafiła zrobić bilans zysków i strat i tak samo szybko podjąć decyzję o dywersji. Stała się uciekinierem doskonałym, zaprawionym w boju, nie do wytropienia. Znikała z czyjegoś życia, tak szybko jak się w nim pojawiła, nie zostawiając żadnych złudzeń. Nigdy i nikomu. Z niedowierzaniem słuchała opowieści swoich znajomych, które przy sobotniej kawie z rumieńcem na twarzy opowiadały o swoich ukradzionych nocach z byłymi chłopakami, narzeczonymi i im podobnymi. Napawało ją to odrazą. Stanie w rozkroku między przeszłością a przyszłością , w otwartych drzwiach mogło zakończyć się tylko zapaleniem płuc, a w najlepszym przypadku cieknącym nosem. Ona zatrzaskiwała za sobą każde drzwi, które zamykały jakikolwiek rozdział jej życia. Do tego nie było powrotu, zawsze było tylko jutro. Uchylanie furtki nie mogło przynieść niczego dobrego.
Czas zrywał pożółkłe kartki z kalendarza, monotonnym ruchem, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, gojąc rany i łagodząc stężałe od zaciśniętych zębów rysy twarzy. Nie było już w niej złości, a o dawnych czasach przypominały tylko bielejące blizny, które nie przynosiły już bólu. Ale serce wciąż było tylko mięśniem napędzającym cały organizm, nie miało w sobie nic z poetyckich psalmów, nie drżało, nie zamierało, nie biło szybciej.
Wrześniowy piątek miał nie różnić się niczym innym od piątków sierpniowych, lutowych czy nawet marcowych, choć pewnie koty miały inne zdanie. Założyła ulubione rurki, czarną koszulę, nogi wsunęła w czerwone szpilki , dołożyła cieniutki czerwony pasek, raz jeszcze pociągnęła usta blyszczykiem i puściła do siebie oko w łazienkowym lustrze.Zamówiła taksówkę. Chwilę potem rozkoszowała się feerią barw świecących neonów z 24 piętra w centrum miasta. Podeszła do barku, nalała sobie białego wina.
Ich wzrok spotkał się na moment po tym, jak wszedł do mieszkania. Poczuła coś, co bardziej ją przeraziło niż zdziwiło. Nerwowo przełknęła ślinę a to samo serce, jeszcze przed sekundą, od miesięcy , bijące miarowo,swoim niezmąconym rytmem, podeszło jej do gardła.Nie pamiętała wiele z tego wieczoru, nie, nie dlatego, że wino mąciło jej umysł. Nie pamiętała, bo mieszanka endorfin i adrenaliny, które wytrąciły się tej nocy w mózgu, zdaje się, że oparami uśpiły logiczne myślenie i zdolność kojarzenia faktów. Chłonęła jego urok i zapach. Wierzyła w jego dobro i magię. Patrząc na niego, zaczynała tęsknić za czymś, co kiedyś utraciła. Nie mogła wiedzieć jeszcze co to było, ale wierzyła, że się dowie. On jej to powie. Powie w odpowiednim czasie.
Tamtego wieczora, zauważyła ogromne pęknięcie w jej pancerzu, kawałki zlepionej chityny odpadały jeden po drugim, zaśmiecając jej uporządkowane, samotne życie. Zbierała je i misternie próbowała przytwierdzać na swoje miejsce, ale nie mogła znaleźć odpowiedniego spoiwa, przez co była coraz bardziej roztargniona i zdezorientowana. Nie potrafiła walczyć ze swoją naturą, każdy centymetr jej ciała i duszy krzykiem domagał się uwolnienia od tej farsy, którą sama przed sobą grała. Wiedziała, że ludzie są zwierzętami stadnymi, mimo, że przez ostatnie lata robiła wszystko, żeby to w sobie zabić.Okazało się, że była jak izotop rtęci, na który mogła zadziałać tylko odpowiednia mieszanka. On był tą mieszanką.






