poniedziałek, 9 marca 2009

In the middle of nowhere


Mijały dni, tygodnie, miesiące, drzewa to zakwitały, to wydawały owoc, to zrzucały liście, po to, by za chwilę pokryć się srebrzystym szronem i udekorować fantazyjnymi soplami. Potem znów przychodziło słońce i gasiło krótki, ale jakże widowiskowy żywot skrystalizowanej wody.

Koło fortuny rozkręcając się do zawrotnej prędkości, niedbale rozrzucało wokół uroki i smutki, nie bacząc , co komu się należy. Zdawało się być znudzone tym wirowaniem a im bardziej było znudzone , tym szybciej się kręciło. Uwijając sie jak w ukropie, jednemu zabrało podupadający zakład fryzjerski, drugiemu maleńki lokal z usługami szewskimi, ale sadowiąc w to miejsce, i pana Krzysztofa, jegomościa z wąsem, który z każdej uwiecznionej na przyprószonym sepią zdjęciu twarzy, wydobywał to co najsubtelniejsze, i buńczucznego młodzieńca z jego nową dumą - sklepem z winami.

Każdego lata w betonowych donicach rozkwitały nowe kwiaty, pieczołowicie wybierane przez gospodarza domu i doglądane przez niego każdego dnia a krawężniki uśmiechały się garniturem nowych, wybielonych zębów. Każdego dnia było coś innego w tym miejscu, dało się to zauważyć nawet biegnąc pędem do autobusu 145, który jako jedyny zaglądał do tego miejsca, a i on raz byl Ikarusem,a raz dumnie wyprężonym Solarisem.

Wszystko gnało na złamanie karku w pogoni za utraconym czasem, uciekając przed wyrzutami sumienia albo dla samego tylko gnania, żeby nie zginąć w tłumie pedzących jeszcze szybciej.

W tym sprinterskim kalejdoskopie niesposób bylo zauważyć jednej stałej.

Siedział tam zawsze, bez względu na porę dnia,musiał mieć dom, ale nigdy nawet nie pomyślała, żeby go o to zapytać.

Właściwie nie wiedziała dlaczego czasem mu pomagała, nie znosiła przecież czepliwych, ziejących z trzewi przetrawioną wódą zipów, ale on był inny, pokorny, grzeczny, wstydliwy?

Nigdy nie poprosił jej o pieniądze, siedział na tej swojej przetartej derce, ułożonej na kilku warstwach tektury i tylko czasami podnosił wzrok, po to, żeby natychmiast go spuścić, tak jak może to zrobić tylko ktoś proszący o jałmużnę.

Zawsze zaczynał tak samo, bez względu na to do kogo mówił, jakby wyczuwając każdego przechodnia, że zostanie zignorowany:

- Nie chcę pieniędzy.... Czy mógłbym poprosić o konserwę albo włoszczyznę?

Chyba działało, na nią na pewno, ale na innych też, często, kiedy robiła zakupy na kolację, obok niego leżała już pokaźna sterta wiktu. Bułka paryska, główka kapusty,liściasta herbata, herbatniki i południowy owoc.

Nigdy nie przestawał prosić, nawet jeśli tym, co nazbierał można juz było przygotować naprawdę godziwy posiłek. Wtedy ją złościł. Myślała - całą rentę czy inną emeryturę wydaje na chlanie , po to, żeby później prosić się o jedzenie, odwracała wtedy szybko głowę i przyspieszała kroku,liczyła, że może nie zdąży zapytać, ale on pytał, nawet jeśli mogły to usłyszeć już tylko jej plecy.

W duchu obiecywała sobie,że przestanie litować się nad nim, ale nie miała pomysłu skąd wziąć wędkę, uspokajając więc wyrzuty sumienia, które raz po raz dawały o sobie znać, podrzucała mu rybę.

Czasem w duchu stroiła sobie żarty, licząc kolejny schodek po którym wchodziła i otwierając tylko usta udawała, że mówi zamiast niego... - Nie chcę pieniędzy....

Przywykła do jego widoku, jedynego stałego elementu tego osiedla, zaczynała go traktować jako jedyną, pewną rzecz, która bez względu na tempo otoczenia dalej zachowuje stoicki spokój, pokorę i służalczą postawę, właściwie to dodawał jej otuchy, kiedy zaraz po przebudzeniu wyglądała przez okno, a on już był na swoim papierowym posterunku - ostatni bastion, którego nie dotyczył wyścig z czasem.

I znów przychodziła wiosna, za nią pospiesznie dreptało lato, poganiane przez nadchodzącą jesień i znów dostojna zima. Ostatnimi laty coraz bardziej sroga i bezlitosna.

Obudziła się jak zwykle i jak zwykle wyjrzała przez okno i jak zwykle on tam był. Od razu poprawił jej się humor.

Trzeci schodek, zawadiacko uśmiechnęła się do siebie, otworzyła usta, żeby za niego powiedzieć jego wyuczoną kwestię, ale nie usłyszała jej, mimo, że słyszała ją setki razy. Zwolniła...Uśmiech znikł z jej ust. Drugi schodek, znów otworzyła usta i znów nic nie usłyszała.

Pierwszy raz podeszła do niego tak blisko. Na jego twarz spadł płatek śniegu.

Nie topniał.

2 komentarze:

Pan "Ktoś" pisze...

Czasami to czego nie dostrzegamy od razu, ma zniewalający wpływ na nasz dzień. Który osądzamy iż będzie jak poprzedni.

Unknown pisze...

Smutne i podoba mi się.. Szkoda mi tego człowieka, bo ta historia pewnie jest prawdziwa
Pozdrawiam